Ano, mam pomysła.
Opisujemy tutaj ostatni film lub też filmy, jakie widzieliśmy, relacjonujemy nasze odczucia, a także próbujemy forsować swoje opinie, nabijamy sobie posty i się podniecamy.
"Ostatni człowiek na Ziemi" (1964)
Jestem świeżo po seansie. Na film natrafiłem przypadkowo, chciałem sobie obejrzeć wieczorem jakiś niskobudżetowy horrorek, więc otworzyłem filmografię Vincenta Price'a i szukałem jakiegoś filmu o ciekawym tytule. Miałem szczęście, obraz ten jest tzw. domeną publiczną, czyli upraszczając: do produkcji nikt nie posiada praw, tak więc film może być swobodnie rozpowszechniany w internecie. Całość do obejrzenia
tutaj.
"Ostatni człowiek na Ziemi" jest ekranizacją książki "Jestem Legendą" autorstwa Kogoś Tam (według Wikipedii - ekranizacją dość luźną). Film opowiada o Robercie Morganie - człowieku, który jest, cóż, ostatnią żyjącą osobą na Ziemi. Tajemniczy wirus zamienia wszystkich ludzi oprócz Morgana, który z niewiadomych powodów jest odporny na wirus, w wampiry. Ten musi co noc odpierać ataki nocnych drapieżców na swój dom.
Muszę przyznać, że opis filmu mnie zaintrygował, tak więc czem prędzej do wszedłem na YT, znalazłem film, podłączyłem słuchawki do laptopa, którego odpowiednio wcześniej położyłem na swoim tłustym bębenie i zacząłem oglądać film. Co mogę o nim powiedzieć? Na pewno od samego początku film może urzec klimatem - Morgan jest wrakiem człowieka. Od 3 lat żyje w samotności, nocne ataki wampirów na jego dom, który zamienił w fortecę, stały się dla niego jedynie irytującą rutyną. Każdy jego dzień składa się z tych samych czynności: wstaje o świcie, je śniadanie (część rutyny - je po to, aby utrzymać siły, nie dla przyjemności), a następnie wyrusza, aby zdobyć rzeczy niezbędne do przetrwania: czosnek i lustra, które odstraszają wampiry, odpowiednie narzędzia, które pozwolą mu wytworzyć broń, czasami bez większej nadziei nada komunikat SOS. Jego życie jest efektem nie chęci, a wręcz instynktu przetrwania. Tak, klimat jest bardzo mocną stroną tego filmu. Morgan jest zmęczony, zrozpaczony, podczas oglądania filmu czułem do tej postaci autentyczne współczucie.
Aktorstwo: tu mam dylemat. Film został nakręcony przy bardzo małym budżecie, w efekcie czego sceny kręcono bez dźwięku, a wszelkie kwestie aktorów oraz efekty dźwiękowe dodawano już w postprodukcji. I tu jest zgrzyt: ruchy warg aktorów bardzo rzadko pokrywają się z dialogami, a aktorzy wykonują raczej... bardzo przeciętną pracę, jeśli chodzi o grę aktorską. O ile Vincent Price doskonale oddaje emocje swojej postaci za pomocą ekspresji twarzy, to już w jego głosie brakowało mi emocji. Miałem wrażenie, że wypowiadając kwestie na planie był w stanie o wiele bardziej wczuć się w rolę, niż w studiu nagraniowym. To samo tyczy się reszty aktorów występujących w filmie (poprzez reminiscencje poznajemy życie Morgana sprzed epidemii wywołanej wirusem). Brak emocji w ich głosach czasami sprawiał, że film po bardzo mocnych początkowych scenach, w pewnych momentach stawiał pomiędzy mną, a tym, co się działo na ekranie grubą ścianę, przeszkadzał w emocjonalnym angażowaniu się w akcję filmu.
To w sumie jedyny problem, jaki miałem z filmem. Miał jedną scenę, którą mógłbym określić makaronizmem "creepy" ("let me in... let me in..."), co jak na taką staroć, to doś spore osiągnięcie. Losy Morgana mnie wciągnęły, prawie 1,5 h, przeleciało bardzo szybko.
7/10 w mojej ocenie. Gdyby nie problemy z dźwiękiem i grą aktorską, spokojnie dałbym 9. Zdecydowanie polecam obejrzeć z kumplami późnym wieczorem przy zgaszonych światłach na jakiejś imprezie. Takie czarno - białe horrory w moim odczuciu tworzą najlepszy klimat.
EDIT: Aha, żeby nie było: książki, na podstawie której powstał ten film, nie czytałem oraz nie oglądałem wersji z Willem Smithem. Ponoć w latach 70-tych powstała też inna ekranizacja. z Charltonem Hestonem w roli głównej, tego filmu też jeszcze nie miałem okazji zobaczyć.